Głosy puszczy – październik 2020

Głosy puszczy – październik 2020

Do lasu dotarłem popołudniem. Zostawiłem mój cichy i lekki motocykl na parkingu leśnym. To był bardzo dziwny październik. Mimo tego, że już od dawna powinna panować zaawansowana jesień, większość drzew ani myślała odrzucać od siebie barwy zieleni. Mimo wszystko, tu i ówdzie opadał smętnie listek. Las był wypełniony jesienną wilgocią. Zebrałem swój plecak i ruszyłem leśnymi drogami przed siebie.

O tym, że w lesie kompletnie nie ma grzybów ostrzegły mnie niemal zupełnie puste torby grzybiarzy. Nie zagadywałem ich nawet, miny mówiły wszystko. Moje przypuszczenia potwierdziły się później. Z wyjątkiem hub na drzewach oraz jakiś blaszkowców smętnie rosnących na butwiejącym drewnie nie było w lesie ani jednego grzyba. Nawet „papierzaków”, które grzybiarze zwykli przynosić do lasu.

Zapuściłem się w głąb puszczy jodłowej. Szedłem wzdłuż granicy rezerwatu szukając dobrego miejsca na spędzenie nocy. Miejsca, w którym miałbym szansę, cicho zaczajony, zaobserwować leśne, nocne życie. W końcu kawałek za rezerwatem znalazłem kępę starych, wysłużonych jodeł. Niebosiężne, potężne drzewa rosły na polanie, na której legli ich bracia. Stare, całkiem omszałe pnie leżały smętnie u stóp tych, które jeszcze mogły stać. Między nimi, tu i ówdzie pałętała się jodłowa młodzież. Świeże drzewka nieśmiało spoglądały w górę wielkimi oczami jak dziatwa trzymająca się fartucha babci. Przyjemnie rozchodził się zapach świeżo spadłych liści. Uznałem, że miejsce jest idealne.jodły

Późne popołudnie

Zza pleców chronił mnie od wiatru i niepogody, może na trzy metry wysoki, gęsty młodnik jodłowy. Przed sobą miałem wspomnianą polanę, a pod stopami miękki dywan bukowych liści. Zatrzymałem się w miejscu gdzie młody, gęsty, naturalny las przejaśniał się i przechodził w zapierający dech w piersi starodrzew. Wybrałem takie miejsce celowo. Nie tylko z uwagi na jego wysoką wartość estetyczną. W dojrzałych drzewach chętniej mieszkają rzadkie gatunki ptaków, a na polanę gdzie jest nieco więcej słońca mogą wyjść sarny, jelenie lub inne zwierzęta, których ślady widziałem po drodze.

Na środku starodrzewu, pomiędzy jodłami, tam gdzie las był rzadszy, rósł w kępach szczawik zajęczy (Oxalis acetosella). Można pomylić go z koniczyną. Ma listki dokładnie takie jak zwykło się przedstawiać ją na szyldach irlandzkich pubów. Aż kusi żeby szukać szczęśliwego, czterolistnego egzemplarza. Szczawik zajęczy to bardzo dobra, kwaskowa roślina jadalna. Można dodawać go do sałatek albo kanapek.Oxalis acetosella

Podczas rozstawiania schronienia sójki nieustannie towarzyszyły mi swoim krzykiem. Schronienie było raczej proste. Nie chciałem za bardzo ingerować w ten piękny las. Rozstawiłem daszek ze spadem z jednej strony, otwarty na kępę starych drew. Pod daszkiem rozwiesiłem hamak i resztę mojego ekwipunku, żeby nie zmókł w razie deszczu, ani nie nabrał wilgoci z ziemi. Wcześniej usunąłem spod mojego „namiotu” wszelkie gałęzie i kamienie, które mogły mi zawadzać. Hamak wisiał pomiędzy dwoma bukami. Organizując sobie nocleg w takim miejscu należy pamiętać o tym, żeby nie wisiały nad nami żadne suche gałęzie, które mogłyby spaść. Buk to dość kruche drzewo i przy silniejszym wietrze może stanowić zagrożenie dla śpiącego.

Rozbijając schronienie nuciłem sobie pod nosem: „Ich werde in die Tannen gehen” –„Poszedłem między jodły…”. Przede mną smukłe imienniczki słuchały przesiewając przez gałęzie złoto-srebrzyste promienie jesiennego słońca, a wokół mnie z delikatnym poszumem opadały bukowe liście.

Wieczór

Kiedy już wszystko było gotowe usiadłem na kawałku karimaty i wyjąłem kolację. Proste jedzenie zakupione we wsi zanim jeszcze zapuściłem się w las, ot kawałek kiełbasy, pajda chleba, ser i jakiś pomidor. Nie planowałem rozpalać ognia żeby przygotować coś lepszego. Po pierwsze nie chciałem płoszyć zwierząt dymem. Po drugie nie miałem zgody nadleśnictwa.

Kiedy tak siedziałem i jadłem w ciszy i skupieniu popijając herbatą z termosu, sójki nad moją głową kłóciły się o coś zawzięcie i skrzekliwie. Ich charakterystyczny krzyk rozdzierał leśną ciszę. Wokół raz po raz opadał jakiś bukowy listek. Wtem moje rozmyślania przerwał znajomy stukot. Seria rytmicznych uderzeń dzioba o pień. Tego powszechnego w naszych lasach dźwięku nie da się pomylić z niczym innym. Dzięcioł! Chwilę mi zajęło zanim w ostatnich promieniach dnia dostrzegłem go wysoko na pniu. Prawdopodobnie był to dzięcioł duży (Dendrocopos major) ale z tej odległości nie mogłem być pewny. Jest bardzo podobny do swojego rzadziej spotykanego krewniaka – dzięcioła białogrzbietego (Dendrocopos leucotos). W zasadzie różni je tylko układ białych i czarnych plam na karku.

Zmierzch

Położyłem się w hamaku i zawinąłem wełnianym, wojskowym kocem. Liczyłem na to, że szary koc i stonowane kolory mojego schronienia, bezruch i cisza pozwolą mi zaobserwować coś ciekawego. Tymczasem las szarzał coraz mocniej, a jedynym ruchem była mała myszka, myszkująca nieopodal. Usypiałem delikatnie kołysząc się w hamaku, otulony szumem opadających liści.

Wybudziło mnie gwałtowne zbliżanie się jakiegoś zwierzęcia. Byłem trochę zamroczony snem. Coś brnęło w moim kierunku przez liście robiąc potworny hałas. Dzik? Człowiek? Pies? Uniosłem się na łokciu żeby spojrzeć za siebie i…!!! Myślałem, że serce mi stanie, albo chociaż wyskoczy przez gardło… gwałtownym ruchem skoczyła na drzewo tuż koło mnie ruda wiewiórka… myślałem, że zejdę… a ona tak sobie, nonszalancko wdrapała się na drzewo, na którym wisiał mój hamak i spojrzała na mnie ciekawie małymi, czarnymi oczami. Zanim odzyskałem oddech i uznałem, że jednak nie umieram, mała, ruda psotnica zniknęła wysoko w konarach. Mogłem się tego spodziewać… w końcu pod jodłami widziałem mnóstwo szyszek obgryzionych przez nią. Nieopodal miała przecież stołówkę.

Z końcem dnia i nastaniem ciemności zamierał las. Dzięcioły, leśni cieśle, już dawno, z ostatnim promieniem słońca ogłosiły koniec pracy. Umilkły ich stukoty. W zapadających ciemnościach ostatnie były awantury sójek. Na sam koniec, kiedy już nie widziałem w mroku najbliższych drzew, gdzieś nieopodal zaszczekała sowa nieznanego mi gatunku.
– Dobranoc! – odpowiedziałem i przekręciłem się na drugi bok otulając zapachem puszczy.

Noc

W nocy budziłem się kilkukrotnie.

Po raz pierwszy bo razem z deszczem zerwał się silniejszy wiatr. Zrobiłem w głowie przegląd czy wszystkie rzeczy mam zabezpieczone, rzuciłem zaspanym wzrokiem na swój daszek i hamak i uspokojony oddałem się w ramiona Morfeusza ponownie.

Po raz drugi z zimna. Było jakoś po trzeciej. Założyłem dodatkową bluzę, polarową kominiarkę i grube wełniane skarpety. Nie miałem przecież śpiwora. Padało niemal całą noc. Zapach wilgoci wypełniał płuca.

Po raz trzeci i ostateczny, również obudziło mnie zimno. Panowała jeszcze noc i kompletna cisza, nie licząc klekotania moich zębów. Wszystko wokół szarzało. Między starymi jodłami kłębiły się nitki mokrej mgły. Z wolna wstawał dzień.bushcraft

Świt

Robiło się nieco cieplej. Z ust przestała lecieć mi para przy każdym wydechu. Mrok nocy zmienił się w szarówkę mokrego poranka. Mgła gęstniała między drzewami. Wtem zamarłem! Za pierwszą linią drzew, na drugim końcu polanki zobaczyłem ruch. Wpatrywałem się dłuższą chwilę bo wydawało mi się, że na skraj młodszego lasu wyszły trzy sarny i czujnie strzygą uszami. Zanim sięgnąłem po lornetkę rozpłynęły się we mgle. Potem, jak po zwinięciu obozowiska poszedłem w tamto miejsce nie znalazłem ani tropów, ani żadnego śladu ich obecności. Może rozpłynęły się, a może zawsze były tylko mgłą? Tak bardzo chciałem je spotkać, że może je sobie wyobraziłem?

Spakowałem plecak i ruszyłem żeby lepiej przyjrzeć się okolicy. Po chwili las wypełnił się codziennymi sprzeczkami sójek.

Poranek

Kawałek dalej puszcza jodłowa ustępowała sosnowym borom. Między smukłymi, rudymi drzewami rosły z rzadka brzozy i dęby. Co i rusz natrafiałem na zostawione świtem, świeże tropy odciśnięte w błocie. Po nocnym deszczu ścieżki i leśne drogi zmieniły się w istny uniwersytet tropicielstwa. Tu widać ślad odciśnięty wyraźnie! Raciczka jelenia. Samiczka sądząc po smukłej, nierozchylonej budowie – więc łania. Brzegi tropu są wyraźnie zarysowane. Wiatr nie nasypał doń jeszcze grudek piasku, ani nie przykrył go żaden spadający liść. Musi być bardzo świeży. A tuż obok, niemal się z nim przeplata, znacznie mniejszy odcisk raciczki – to sarna. Do środka tropu zdążyła nasiąknąć woda wypełniając go. Musi być nieco starszy. Sarna nie jest samicą jelenia, to dwa różne gatunki.

ślad sarny

 

Dziwiło mnie, że nie odnajduję nigdzie śladów dzików, tak przecież powszechnych na Mazowszu. Z reguły tropy mijam w lasach co krok, a tu nic. Nie znalazłem też dziczej drapaczki – rosochatego drzewa, o które by się ocierały i mogły zostawić pukiel sierści, babrzyska – dziczego bajorka do kąpieli błotnych, ani buchstowiska – miejsce zrytego dziczymi ryjami i racicami w poszukiwaniu kolacji. Czyżby tu nie było dzików?

Szedłem na przełaj przez sosnowy bór i rosnące w poszyciu borówki sięgające mi do połowy łydki. Większość miała jeszcze zielone listki. Na sosnach widziałem stare, na wpół spróchniałem budki lęgowe dla ptaków. Czemu nikt ich nie sprząta i nie wymienia? Gdzie jest nadleśnictwo?

Kiedy zgłodniałem usiadłem na skraju drogi, w miejscu gdzie kończyła się uprawa leśna, na ściętym i przygotowanym do wywózki drewnie. Wyciągnąłem to co zostało mi z kolacji. Przede mną, w olchowej kępie baraszkowały sikorki bogatki (Parus major) i kowaliki (Sitta europaea). Te ostatnie to zmyślne ptaszki z żółtym brzuszkiem i czarną pręgą biegnącą przez oko. Potrafią czepiać się kory drzew i chodzić po nich głową w dół. Nieopodal znalazłem kuźnie tych małych ptaszków – szyszkę wciśniętą pomiędzy rosochatą korę sosny.

Przedpołudnie

Dalej wyszedłem na skraj lasu. Przede mną rozciągały się na wpół podmokłe łąki i nieużytki. W oddali majaczyły czarne, zbronowane pola uprawne. Zatrzymałem się na linii drzew i uważnie rozejrzałem. Tak czyni indiański zwiadowca, aby samemu nie być widocznym, a dokładnie obejrzeć okolicę. Nie zawiodłem się. Na otwartej przestrzeni tętniło życie. Daleko nad polami zawisł nieznany mi ptak drapieżny. Chwilę potem zniknął mi z pola widzenia nurkując w trawie. Wzdłuż linii lasu leciał z poszumem skrzydeł wielki kruk. Kiedy zniknął w lesie, odezwał się niskim, gardłowym krakaniem. Jego donośnego głosu nie można pomylić z miejskimi wronami i kawkami. Nie spotkałem co prawda jeleniowatych, których mógłbym się tutaj spodziewać, ale po drodze trafiłem na liczne, sarnie tropy. Widać były tu wcześniej rano.

Po kilkuset metrach przedzierania się przez wysoką, mokrą nocnym deszczem, rosą i mgłą trawę miałem serdecznie dość wszystkiego. Żałowałem, że opuściłem leśne ścieżki. Potem kiedy wszedłem na miękką grudę pola uprawnego miałem błoto aż po kolana. Brnąłem w nim uparcie i ociężale do widniejącej na skraju lasy ambony. Mojej latarni morskiej na oceanie traw, błot i przekwitniętej nawłoci (Solidago virgaurea). W suchszym miejscu łąki, w pobliżu ambony znalazłem inną leczniczą roślinę. Ostatni w tym sezonie krwawnik (Achillea milefonium). Po roztarciu wydziela bardzo intensywny, charakterystyczny i przyjemny zapach. Nie rozważając tego faktu zbyt długo ruszyłem dalej.

Po mordędze przedzierania się przez mokre trawy i zioła wszedłem w las. Na wstępie przywitał mnie pas kolczastych jeżyn. Naprawdę żałowałem, że nie wziąłem stuptutów. Kolczaste łodygi wbijały się w moje mokre, przyklejone do ciała spodnie. Wiązały mnie i pętały zatrzymując w miejscu. Do tego w tej części lasu, nieco uciążliwy był strzyżak jeleni (Lipoptena cervi). To mały owad pasożytujący na jeleniowatych. Jego ukąszenia potrafią być dotkliwe, choć mnie nigdy to się nie przytrafiło. Aktywne są właśnie jesienią.

Popołudnie

Wróciłem w głąb lasu. Z radością przywitałem równe, leśne drogi. Tu nieco odpocząłem, ale poza dzięciołami i wszechobecnymi sójkami nie spotkałem nic ciekawego. No chyba, że półmetrowej wysokości kopiec mrówki rudnicy (Formica rufa) oparty o drzewo. Mrówki zeszły już w dół korytarzy mrowiska na zimę. Ich królestwo może się ciągnąć nawet na dwa metry w głąb. Na powierzchni kopca była cisza i spokój. Żadnego ruchu.

O bliskości wsi poinformowały mnie porzucone niechlubnie plastikowe butelki po tanim piwie. Ohyda, naprawdę ciężko było donieść je kawałek dalej? Już jak miałem sześć lat, matka uczyła mnie na tatrzańskich szlakach, że każdy śmieć należy zabrać ze sobą, a zostawić wypada najwyżej ślady własnych stóp.

Na pożegnanie z lasem zatrzymałem się jeszcze na jego skraju, żeby wziąć ostatni głęboki oddech i zrobić ostatnie zdjęcie.

Śledź mnie na FB lub IG

Visit Us On FacebookVisit Us On Instagram

junak m12 vintage w terenie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.