Tekst który udostępniam poniżej został napisany przez hm. Henryka Wechslera i zamieszczony na łamach pisma „Harcerstwo” 1/1948. Opowiada on o pięknej tradycji kursu nad Wigrami. Ukazuje jak ważnym elementem wychowania instruktorów harcerskich w Chorągwi Stołecznej ZHP było budowanie wspólnoty i wzoru prawdziwego wodza. Budowanie wzoru wodza, który był poważanym przywódcą pełnym pasji, a nie tylko komendantem mianowanym z funkcji. Inicjatywa kursów wigierskich powinna być przykładem i wzorem dla kształtowania instruktorów harcerskich. Dlaczego tak uważam? Przeczytajcie.
Rozumiem, że rozpoczynając pisać o Wigrach i Wigierczykach jestem w sytuacji mówiącego ślepemu o kolorach. Nie, dlatego, abym uważał, że niewigierczyk jest synonimem ślepego, albo że piękno barw można było poznać tylko nad Wigrami. Nie, wcale tego nie myślę. Jeżeli tak napisałem, to dlatego, że w przeważającym stopniu zagadnienie Wigier to zagadnienie tradycji i atmosfery. I dużej sztuki trzeba, aby przedstawić je komuś, kto tej tradycji nie zna i atmosfery nie przeżył.
Dlaczego więc piszę o tym? Przede wszystkim, aby choć nieudolnie udostępnić wszystkim to, co osiągnęły Wigry. Wydaje się szczególnie ważne, aby w czasach rozproszenia chwytać każdą nić wiążącą i rozdmuchiwać każdą iskrę w skupiające ogniska. Po drugie, dlatego, aby nawiązać do znanej już czytelnikom „Harcerstwa” działalności konspiracyjnej i powstańczej Wigierczyków i pokazać, skąd się wywodzą ludzie, którzy ją prowadzili.
Historia tej, początkowo tylko szkoły instruktorskiej, sięga roku 1926. W tym czasie na miejscu, nad jeziorem Wigry, odkrytym przez 22 Warszawską Drużynę Harcerzy, odbył się pierwszy obóz kursu instruktorskiego. Zapoczątkował on długi szereg corocznie organizowanych w tym samym miejscu obozów instruktorskich Chorągwi Warszawskiej, z których ostatni obozował w 1939 roku. Można w tym szeregu dwa wyróżnić okresy. Pierwszy, w którym ustalały się i gruntowały wigierska tradycja i owa wigierska atmosfera, które stały się podstawą dalszych działań. Harcmistrze Lange, Kamieński, Piskorski, Ludwig, Witold Sosnowski – oto ci, którzy dokonali założenia podwalin szkoły Wigierskiej. Nadali jej styl odrębny, wskazali i ustalili kierunek. Zrobili przy tym więcej. Wychowali szereg młodszych pokoleń wychowali sobie następców.
Ci następcy przejmą od nich później kierownictwo. Rozpocznie się drugi okres – okres rozbudowy wewnętrznej szkoły. Następcy – o mniejszej na ogół indywidualności osobistej, będą rozszerzać zarówno metodycznie, jak i pod względem techniki harcerskiej, program wigierskiego szkolenia instruktorskiego, pogłębiać poziom ideowy i przygotowanie do samodzielnego wodzowania, potrzebnego coraz bardziej rozrastającej się Chorągwi. Ale tak skuteczne okazało się położenie podstaw, tak szczęśliwie wybrany kierunek zasadniczy, że mimo mijania lat, mimo zmieniania się ludzi – pojęcie wigierczyk nie traci nic ze swego pierwotnego sensu i treści, a wręcz przeciwnie, nabiera jeszcze większej wartości i znaczenia. Tradycja i atmosfera zostają zachowane, formy ulegają rozbudowaniu. Najlepiej widać to na porównaniu schematu szkolenia. W latach 1926 – 27 całe szkolenie instruktorskie w Chorągwi ograniczało się do czterotygodniowego obozu instruktorskiego, po pomyślnym ukończeniu, którego i przebyciu na miejscu prób, nadawany był stopień przodownika (odpowiadający później podharcmistrzowi). W 1938 roku było już pięć faz szkolenia: kurs teoretyczny odbywany w Warszawie, trzydniowy, kurs dyskusyjny w Domku Harcerskim przy ul. Saskiej, praktyka w innej drużynie, obóz wigierski i obóz zimowy w górach. Rozszerzył się program, wiele zagadnień zostało dodanych np. obozowisko zimowe, ale trzonem po dawnemu pozostawał obóz wigierski. Tam odbywał się ostateczny proces kształtowania sylwetki przyszłego instruktora, tam krystalizowała się postawa młodego wodza harcerskiego.
Powtórzmy. Było rzeczą szczęśliwego dobrania elementów ideologicznych, właściwej, wysokiej atmosfery stworzonej w początkowym okresie, że proces krystalizacji w kilkanaście lat później przebiegał tak samo jak na początku, że nigdy nie wytworzyły Wigry „starych” i „młodych”, że pojęcie wspólnoty przetrwało lata i dziś w rozproszeniu jest równie silne jak dawniej.
Dlatego nie kusząc się o napisanie historii szkoły wigierskiej, ani nie dając opracowania sposobu szkolenia instruktorów Chorągwi Warszawskiej – wydaje się konieczne dla zobrazowania podstaw tej szkoły rozpatrzenie kilku zasadniczych czynników, które złożyły się na ów szczęśliwy amalgamat, na wspomniany wyżej trzon, jakim pozostał od początku do ostatka – obóz wigierski. Analizę będzie ułatwiał cytowany już wielokrotnie fakt niezmienności tej samej ciągle tradycji i jednakowej wciąż atmosfery. Utrudnieniem będzie (również już wspominane) zadanie przedstawienia nieuchwytnych dosyć elementów, łatwych do pojęcia dla tych, którzy je przeżyli, – ale trudnych do przedstawienia naszemu ogółowi.
Przegląd podstawowych czynników, które złożyły się na powstanie i rozwój szkoły wigierskiej zacząć wypada od miejsca, w którym odbywały się obozy. Znajdowało się ono nad jedną z północno-zachodnich zatok jeziora Wigry, zwaną przed przybyciem harcerzy Hańczańską, później powszechnie nazywaną Zatoką Harcerską. Była ona otoczona z trzech stron wysokim brzegiem porosłym dość rzadkim, starym lasem sosnowym. W jednym tylko miejscu brzeg opadał, ustępując niskim łąkom i bagniskom nadbrzeżnym Czarnej Hańczy, która opodal obozowiska wpływa do Wigier. Zatoka była odcięta od reszty jeziora wysuniętym daleko półwyspem, ponad którym sterczały wieże kościoła wigierskiego.
Obozowisko leżało w całkowitym odludziu. Prawie oddzielone od strony jeziora, od strony lądu zasłonięte było gęstą puszczą. Do najbliższej szosy (Suwałki – Sejny) wiodło parę kilometrów wąskiej drogi leśnej, pełnej wykrotów i wybojów. Nieliczni mieszkańcy najbliższej wsi Cimochowizna – prędko stają się przyjaciółmi leśnych ludzi, mieszkających nad zatoką. Te kilka rodzin, na wpół rybaków, na wpół rolników, doskonale pasowało do krajobrazu. Wigierczycy dobrze wspominają ich spokojny, powolny temperament, ich uczciwość i prostotę. Na tle harmonijnego połączenia wód jeziora i silnych wysokich brzegów ludzie ci nie razili nigdy. Należeli do otoczenia.
Dwie cechy tego krajobrazu miały największy wpływ na przybyszów: surowe, piękne jezioro, obramowane potężnym lasem i pierwotność. Jak okiem sięgnąć, nigdzie śladów ludzkiej bytności. W tych warunkach jedyny akcent pracy ludzkich rąk – wyciągnięte ku niebu znad półwyspu smukłe wieże kościoła wigierskiego nabierały cech symbolu – drogowskazu.
Surowe piękno działało na przybyszów dużego miasta. Postawieni oko w oko z potęgą natury, zaczynali odczuwać swą nikłość i to było zazwyczaj początkiem procesu przewartościowania pojęć, który był potrzebny do zmiany skóry mieszczucha na leśnego człowieka. Proces ten przeżywał powtórnie każdy wigierczyk, gdy po dłuższym czasie zjawiał się znowu nad Wigrami.
Pierwotność Tego zakątka dodawała dalszego bodźca zjawisku wewnętrznych przemian. Każdy, kto po przybyciu zatrzymał się chwilę na polance nad brzegiem, rozumiał, że dostał się w całkiem nowe warunki. W warunki, w których może liczyć tylko na samego siebie. Dookoła szumiała puszcza, na dole szemrało jezioro. Puszcza była bezdrożna i ogromna, jezioro głębokie i niezmierzone. Nigdzie chyba przysłowie „jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz” nie przemawiało surowiej i poważniej.
Odczuwając w pełni piękno i pierwotny charakter zatoki pierwsi przybysze od razu ustalili, nowy na owe czasy, styl życia obozowego. Styl ten, zwany puszczaństwem, opierał się na książce Rodziewiczówny „Lato leśnych ludzi” i charakteryzował się dążnością do możliwego zharmonizowania życia przybyszów z otaczającą ich przyrodą. W obozownictwie puszczaństwo zaznaczyło się usunięciem różnych szczegółów, przyjętych przez harcerstwo z obozownictwa wojskowego, które w puszczy raziły lub były niepotrzebne. Znikły ogrodzenia, tabliczki z napisami, ścieżki wykładane kamykami, emblematy z tłuczonej cegły itd.. Pojawiły się totemy, znaki tajemne, znane tylko wtajemniczonym, kręte dróżki, podobne dróżkom zwierząt leśnych. Ukryte w gąszczu namioty okładano mchem i porostami, aby je do otoczenia upodobnić. Mieszkańcy biegali półnadzy, z gołymi głowami i zawsze na bosaka (takie było prawo), mało przypominając zawsze dbałych o wygląd zewnętrzny chłopców z wielkiego miasta.
Puszczaństwo sięgało dalej. Likwidowało bezlitośnie wojskowe formy porządku dnia i wewnętrznej organizacji zajęć. Nikt nie grał pobudki na trąbce, nikt nie stawał w wyrównanych szeregach zbiórek, nie było raportów i meldunków. Miejsce tych resztek wzorów wojskowych zajął obrzęd. Wywiedziony ze starosłowiańszczyzny stawał się pomostem między życiem leśnych ludzi a otaczającą ich puszczą. To życie, stopione z tym otoczeniem, wydawało się być jedną wielką pieśnią na cześć Stwórcy. Prosta modlitwa poranna, odśpiewana przed ukrytą w konarach potężnej sosny kapliczką z pięknym w złotogłowiu tkanym wizerunkiem Matki Boskiej – wstrząsała głębią i prawdą. Cały dzień był nasycony potężną symboliką. Poranne mycie wydawało się być powitaniem jeziora. „Wodzowie mówią” – chwila zastępująca odczytanie rozkazu – koncentrowała w zbieżnych liniach siedzące zastępy na omawianym przez wodzów porządku dnia. Ognisko przemawiało głębszym niż zwykle wyrazem. Pozdrawiano się ruchem ręki, której rozcapierzone palce symbolizowały rosochate konary dębu, mówiono sobie – TY – nikt nie używał tytułów organizacyjnych. Można było przebyć cały kurs nie wiedząc, kto był harcmistrzem a kto nie.
Cały program kursu, choć w treści nie odbiegał (przynajmniej początkowo) od zwykłych kursów podharcmistrzowskich w całej Polsce, przecież był przepojony owym puszczańsko-obrzędowym duchem. Zarówno w nazwach poszczególnych zajęć, jak i w sposobie ich przeprowadzenia stosowano prostotę i podkreślano odrębność od form życia miejskiego. I choć treść tych zajęć była taka sama jak wszędzie, to jednak chłopcy biegający na igry (gry i zabawy), czy słuchający, z dzienniczkiem na kolanach, jak „Chudy Jastrząb mówi o gwiazdach” byli skłonni nie pamiętać, że w pierwszym przypadku chodziło o wychowanie fizyczne, a w drugim o terenoznawstwo.
Program kursu był surowy. Wymagał od uczestników wysiłku dużego. Tym bardziej, że nie dbano o niczyją wygodę. Nielicznych wykładów słuchano siedząc pod jakimś drzewem . Wszystkie zajęcia odbywały się bez względu na pogodę, a pogoda bywała często deszczowa i zimna. Pracy było dużo i musiała być ona wykonana prędko i dobrze. Cały przebieg dnia był zapisywany w dzienniczku, przeglądanym co parę dni przez któregoś z Wodzów. Cały dzień upływał w radosnym pośpiechu, ale gdy wreszcie wieczorem można było zawinąć prawie nagie ciało w koc i usiąść przy ognisku – po gawędach i pieśniach – jakże przyjemnie było uczynić rachunek sumienia za dzień ubiegły i móc odczuwać wdzięczność dla Stwórcy za to, że stworzył Puszczę i pozwolił w niej żyć.
Wspaniale kwitła nad Wigrami technika harcerska. Czy w budowie urządzeń obozowych, które stosownie do tradycji odbiegały daleko od pionierki obozowej, czy w takim kucharstwie puszczańskim: pamiętacie chleb na patyku, rybę smażoną na desce czy mięso w gorących kamieniach? – starano się pokazać uczestnikom coś nowego, lepiej przystosowanego do charakteru leśnego życia. Nie obawiano się zastępować desek krótkimi przyciętym żerdkami, cegieł – kamieniami, łączonymi gliną. Tak zbudowane urządzenia były wprawdzie mniej wygodne i trudniejsze do wykonania, ale lepiej pasowały do puszczańskiego obozowiska i co ważniejsze – nie każdy patałach potrafił je wykonać. I nawet lepiej, że gliniana kuchnia wyglądała mniej elegancko od ceglanej, a ukryty pod mchem dół na śmiecie wyglądał skromniej od blaszanego śmietnika. Nad Wigrami uczyli się wszyscy, że prawdziwa wartość rzeczy kryje się w użyteczności codziennej, a wygląd zewnętrzny mniejsze ma znaczenie. Była to zresztą zasada, które nie tylko do materialnych przejawów życia wigierskiego się odnosiła. Mimo dużego nacisku, kładzionego na formę, mimo całego szeregu nowych form wprowadzanych w życie oceniano zjawiska i ludzi według ich wewnętrznej wartości. O ludziach będzie mowa jeszcze niżej. Tu trzeba podkreślić tylko, że przy wytwarzaniu nowego stylu życia obozowego uniknięto sztuczności, uniknięto przesady i pompatyczności. Puszczańskie zwyczaje i obrzędy wyrażały, w nowej podówczas formie, tkwiące w systemie skautowym głęboko pierwiastki. Szczęśliwym trafem nie przerodziły się one nigdy w manierę i pozostały proste i surowe jak przyroda, z której wzięły początek.
Cała wewnętrzna organizacja kursu ujęta była w regulamin. Nie nazywał się on tak oczywiście nigdy! Były to prawa Puszczy w lakonicznych zdaniach ustalające nie tylko wewnętrzny porządek, ale również całą hierarchię, odpowiedzialność i prawa wszystkich mieszkańców obozowiska. Język nie był prawniczy.
Pierwszym prawem Rysiów, Wilków, Lisów i innych gromad zamieszkujących wigierski brzeg jest:
- Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich,
- Wszyscy myślą, jeden mówi, wszyscy robią,
- Co powiedział Stary Wilk – powiedział,
- Dwa razy do tej samej wody nie wejdziesz,
- Gwiazdy świecą, w głowie świta.
To było w zasadzie wszystko, potem następowały tylko porządek dnia i kilka zdań objaśniających wyżej podane prawa. Przede wszystkim dwa pojęcia: wspólnota i przewodnictwo. Z jednej strony „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, z drugiej, „co powiedział Stary Wilk – powiedział”. I znowu „wszyscy myślą, wszyscy robią” a przecież tylko „jeden mówi”. To przeplatanie pierwiastka wspólnoty i pierwiastka wodzowskiego jest dla Wigier niesłychanie charakterystyczne. A była to niejaka wspólnota i wodzowie o nie byle jakiej powadze. Wspólnota wychodziła daleko poza dni Wigierskie, przenosiła się do Warszawy i nadawała całemu gronu instruktorskiemu charakter zwartej gromady, pracującej w jednym kierunku. Panowała na wszystkich płaszczyznach spotkań Wigierczyków. Przetrwała wszystkie próby. W czasie pokoju nie zachwiały jej żadne trudności codziennej pracy harcerskiej ani konflikty organizacyjne. Konspiracja i Powstanie Warszawskie ukoronowały ją najwyżej.
Dużo trudu i troskliwej uwagi wkładano w utrzymanie takiego stanu. Najmłodszy uczestnik obozu wigierskiego od pierwszych chwil spędzonych w obozie czuł się współobywatelem nowej społeczności. Społeczność stawała zawsze wobec zadań zespołowych, nigdy nie mówiono: rób tak i tak bo nie ukończysz kursu, „stan twojego dzienniczka odbije się na naszej pracy” – napisał kiedyś w moim zeszyciku Czarna Pantera, gdy zażądał ode mnie większej staranności w notowaniu. Nic więc dziwnego, że każdy czuł się odpowiedzialny za całość. Oto wódz powierza godność strażnika ognia jednemu, drugiego dnia innemu wyróżniającemu się podczas zajęć. Trudno chyba o lepszą lekcję pracy zespołowej, o bardziej pokazowy przebieg działania zespołu według metody skautowej, w którym kolejno jedni po drugim bez zazdrości i złej krwi oddają palmę pierwszeństwa i przewodnictwo. Ta zasada wysuwania na czoło najpożyteczniejszych dla całej wspólnoty jednostek była podstawą poważania, jakim cieszyli się wodzowie wigierscy. Nie kwestia mianowania czy stopnia lub funkcji, ale wyczuwalna przez wszystkich wysoka wartość osoby wodza stanowiła o jego pozycji. Stąd brały się – niezrozumiałe dla postronnych obserwatorów – zjawiska manifestacyjnego niemal podkreślania swojej drugoplanowości przez starych Wigierczyków w stosunku do każdorazowego Komendanta Chorągwi czy wodza kursu.
Wodzostwo w tych warunkach nakładało tylko dodatkowe obowiązki do wykonania, nie dawało żadnych praw, chyba że do dodatkowej pracy. Zasada ta obowiązywała we wszystkich płaszczyznach np. nigdy nie było nad Wigrami gońców, ordynansów czy łączników. Nie było dla nikogo żadnych ulg, nawet w ubiorze.
Cóż jeszcze zostaje do dodania? Że szkoła wigierksa miała też wady? Pewnie, że miała. Nie próbuję ich tu wyliczać, ograniczę się tylko do stwierdzenia, że Wigierczycy, jako duży zespół – w 11 obozach wzięło udział od 600 do 700 uczestników – posiadali, tak jak duże miasta, swoje peryferie. Nie martwy się tym jednak, okalały one wąziutkim pasemkiem szerokie, żywe, pulsujące centrum – harmonijnie zbudowane i warte (jak mnie się wydaje) zwiedzenia.
Wybierajmy na nasze obozowiska miejsca możliwie pierwotne, rozwijajmy puszczaństwo i obrzędowość, kultywujmy uczciwą technikę harcerską, podtrzymujmy ducha istotnej wspólnoty, opierajmy wodzostwo na prawdziwych wartościach.
Stosujmy rozumnie puszczańskie prawa „wszyscy za jednego – jeden za wszystkich i co powiedział Stary Wilk – powiedział” a oddamy duchom poległych Wigierczyków hołd najwyższy, hołd Ich dziełu, któremu poświęcili swoje życie.
hm. H. Wechsler, „Harcerstwo” nr. 1/1948 r. (zdjęcie poniżej pochodzi z wikipedii)
Śledź mnie na FB lub IG